Oprogramowaniem open source nazywamy taki software, który udostępniany jest na odpowiedniej licencji pozwalającej na samowolne udostępnianie, oglądanie i modyfikowanie jego kodu źródłowego. Dlaczego zasadniczo powinno nas interesować to, jaką licencję mają programy których używamy? A w praktyce – czemu powinniśmy używać LibreOffice zamiast Microsoft Office?

Początki ruchu open source były pełne emocji – zrezygnowania, gniewu, a nawet poczucia, że świat idzie w złym kierunku. Pierwsze programy komputerowe tworzone były przez grupy hobbystów i chętnie udostępniane w całości wszystkim zainteresowanym, a także chaotycznie mody

Wzrastała złożoność tworzonego oprogramowania, ale jednocześnie bywało ono objęte prawami autorskimi. Nagle rozwój technologii zaczął zmierzać do komercjalizacji. Hobbyści nie mogli już dłużej modyfikować wszystkiego tak, jak im się to podobało – zaczęto udostępniać tylko binarne wersje, w których kodu nie można b y ł o nawet podejrzeć

Społeczność szybko zareagowała, gromadząc się w Free Software Foundation mającej zajmować się promowaniem idei wolnego kodu. Nie odniosła ona jednak znaczących sukcesów, co było przyczyną irytacji wielu hobbystów. Kilku z nich (m. in. Eric S. Raymond, Larry Augustin, Bruce Perens) rozpoczęło własny ruch open source oparty na wytycznych FSF

Zwrócili na siebie uwagę ówczesnego sektora oprogramowania, zarażając swoimi przekonaniami niektóre firmy, np. Netscape, który udostępnił swój program na zasadach open source. Ich działania przybrały na sile również podczas recesji lat 2001-2003, kiedy to darmowe oprogramowanie było najbardziej potrzebne. Do współczesnych, znanych, przykładów programów na takiej licencji należą np. GIMP, LibreOffice, czy Firefox. Dlaczego powinniśmy ich używać w miejsce komercjalnych odpowiedników?

W takim rozwiązaniu każdy może wziąć udział w procesie budowy i rozwoju software’u. Kod źródłowy jest dla wszystkich otwarty, w przeciwieństwie do komercjalnych programów. Często nie pozwalają one na używanie na innym sprzęcie (jak właściwie cały ekosystem Apple), nie ma możliwości ich samodzielnej edycji, a przenoszenie bez opłaty licencyjnej jest niemożliwe.

Ważne jest to, że co do zasady programy open source są bezpłatne, a komercyjne rozwiązania pozostają własnością firmy, która je produkuje. Często otwarte oprogramowanie niewiele różni się funkcjonalnością od płatnych odpowiedników, a nawet posiada inne, przydatne funkcje. Społeczność nieustannie je ulepsza, poprawiając potencjalne błędy i szybko udostępniając programy również na inne platformy.

Tymczasem biznesowe aplikacje mają ukryty kod, więc klienci nie mogą zobaczyć, jak zostały zrobione. Często prowadzi to do wątpliwości związanych z bezpieczeństwem danych i prywatnością użytkowników. Zamiast po prostu je pobierać, musimy zapłacić, a i tak nie jesteśmy właścicielami praw autorskich.

Czasem ludzie po zaznajomieniu się z takimi argumentami są przekonani, że open source nie ma racji bytu, bo nie pozwala producentom na zarobek. Nic bardziej mylnego. Chociaż warunek jest taki, że kod jest otwarty, to autorzy nadal mają wiele możliwości uzyskania wynagrodzenia za swoją pracę, a przy okazji pomagają w rozwoju technologii. Kod często może być potem wykorzystany w innych rozwiązaniach, co ułatwia pracę innych programistów.

Wiele firm udostępnia wszystkie swoje zasoby na otwartej licencji, a zarabia np. na usługach doradczych, oddzielnych licencjach na użytek biznesowy, płatnym certyfikowaniu, dodatkowym funkcjom, a także na usługach hostowania swoich rozwiązań. Przykłady można mnożyć – wallabag, Nextcloud albo Wordpress.

Kiedy dostrzegamy już korzyści z używania otwartego oprogramowania i jesteśmy przekonani, że warto byłoby spróbować się stopniowo na takowe przenosić, wystarczy po prostu pobrać sprawdzone zamienniki i zobaczyć, czy się to sprawdzi. Szersze przedstawienie takich programów to temat na osobny artykuł, który postaram się wkrótce opublikować. Tymczasem sami możecie próbować stawiać pierwsze kroki w świecie, w którym programy nie są tylko skrycie strzeżoną własnością korporacji.

Tekst został opublikowany w NR 42 Politechnika Juniora.